poniedziałek, 19 grudnia 2011

Le Necrophile (Philippe Barassat, 2004)


Spotkaliście się kiedyś z tym, że choćby nie wiem jak się chciało, nie da się napisać pierwszego zdania? Często zastanawiam się, jak długo reżyser myśli nad pierwszym ujęciem, jak je traktuje, uwielbiam filmy, w których występuje intro.

W Nekrofilu zdecydowanie mamy z nim do czynienia, choć nie jest bardzo wyraźne. Trzeba odczekać aż wybrzmi obecny w całym filmie motyw muzyczny i znikną napisy. Teraz jesteśmy wciągnięci do mieszkania tytułowego człowieka (czy to nie zbyt mocne określenie? Widywałam w filmach wielu znacznie bardziej ludzkich nekrofilów).
Wrażenie pierwsze: twarz. Czy dacie wiarę, że aktor wygląda jak wygląda bez niemal grama charakteryzacji? Jego analogia do Maxa Schrecka z Nosferatu jest niemal dręcząca.
Wrażenie drugie: posiłek. Odczłowieczenie jest jednak wyraźne, nadprzyrodzony (choć przyziemny - o ironio) wizerunek głównej postaci będzie zachowany do końca filmu.
Intro zakończone, pierwszy kinowy fetysz spełniony. Moim zdaniem jest dobrane znakomicie, choć trochę przytłoczone samym rozpoczęciem. Ale potencjał się nie zmarnował.

Odnoszę czasami wrażenie, że Nekrofil chciałby być grecką tragedią, mimo, iż nie występuje w nim jedność czasu ani miejsca. Trzecia jedność - akcji - jest realizowana jednak od początku do końca.
Ale to tylko szczegół. Bardziej rzuca się w oczy gra w maskach i na koturnach. Bardzo usilna, desperacka wręcz. Nekrofil (ależ trudno znaleźć dla niego jakiekolwiek synonimy, które nie będą brzmieć pretensjonalnie) w ciągu całego filmu pozwala sobie na dwa grymasy: pierwszy podczas wspólnego posiłku, drugi podczas stosunku. Nekrofil występuje w masce. Dziewczynka również nie rozwija swojej mimiki, jest do bólu słodka i uwodzicielska, ale nie wiadomo którędy owa seksualność się z niej wydobywa, jej nagość jest ciągle infantylna, zachowania również.

Tutaj dochodzimy do mojej głównej myśli - to mała jest główną bohaterką. Nekrofil tylko pozwala jej się uwolnić (a raczej ujawnić), tworzy jej tło, ale daje się kierować. Całuje ją na dobranoc, zabiera na cmentarz, daje się namówic na pedofilny akt z (o zgrozo!) żywą kobietą. Nie ma wątpliwości jak bardzo tytułowa postać tego nie chce, jak ją to obrzydza i hamuje. Ale mała jest bezwzględna i wodzi opiekuna za nos aż do epilogu, w którym wszystko siada i który jest najbardziej idiotyczną sceną w całym obrazie. Na pohybel tym, którzy uważają go za "fajny" i "dowcipny" - jest płaski, kiczowaty i zabija cały nastrój jaki udaje się filmowi zbudować.

A czym film buduje nastrój? Każdym swoim elementem: grą światła, drobnymi smaczkami (vide koturny), irracjonalną, hipnotyzującą akcją, muzyką, która choć nie jest wybitna nieźle go dopełnia. Ale jest coś jeszcze.
Kolor. Monochromatyzm nekrofila i małej przeciw barwności świata na zewnątrz. A widz na przekór zakochuje się właśnie w jednobarwności. We wnętrzach spływających żółcią, ścianach pociągniętych szarzyzną. Barwność staje się trywialna i kiczowata tak bardzo, jak cmentarne kwiaty we włosach dziewczynki. Kiedy się pojawia, tęskni się za powrotem do wnętrza, za zepsuciem i rozkładem, bo to one dają poczucie bezpieczeństwa i odrębności, wyjątkowości.

Film jest świetny, choć nie doskonały. Każdy chętny na seans może znaleźć go na youtube wpisując w wyszukiwarkę oryginalny tytuł (sprawę języka trochę upraszcza dźwiękowa realizacja - film jest niemy, mówi się mało, ja - nie znając francuskiego - radziłam sobie z napisami otwartymi osobno w notatniku, niestety angielskimi, ale dobre i to). Rzadko znajduję tak nieszablonowe i intrygujące obrazy na temat nekrofilii (mojego ulubionego filmowego tematu, ale nie martwcie się, filmów obrazujących ją jest tak niewiele, że nie będą się pojawiać zatrważająco często), które potrafią obyć się bez majtania flakami i kiepskich efektów specjalnych, a nawet pozwalają na utożsamienie, współczucie i sympatię dla dewianta.

SCREENY






Chyba zaczęłam z grubej rury.

Nie chcę pisać wiele...

...ale nie mogę nie napisać niczego.

Są filmy, które śmieszą, ale nie bawią. Są filmy, które smucą, ale nie bolą. Są również takie, które straszą, ale nie wzbudzają lęku. Tych trzech kategorii tutaj nie będzie.

Podobnie jak nie będzie tu wielu innych elementów: szałowych atrakcji, ciekawej szaty graficznej, obiektywizmu i regularności.

Po tych słowach pewnie ciężko będzie zachęcić kogokolwiek, aby tutaj zaglądał. Spytacie w takim razie: po co blog?

Spieszę odpowiedzieć: ano po to, żebym miała wreszcie swoje miejsce w śieci. Marzę nie od dziś o tym, że opowiem komuś o jakimś filmie, on go zachęcony obejrzy i będzie równie urzeczony jak ja.  Dotychczas to marzenie się nie spełniło. Dzięki temu miejscu będę mogła opowiedzieć swoje historie szerszej grupie osób. Jeśli ktokolwiek na tym skorzysta - to świetnie! Jeżeli nie - sama przeczytam swoją recenzję, obejrzę ponownie film i będę zachwycona - moje marzenie się spełni. Czasami trzeba wyjść z siebie.

Dlaczego taki tytuł? Bo każdy film jest baśnią. Czasem prostą jak Czerwony Kapturek, czasami złożoną jak  Królowa Śniegu. Niektóre, zupełnie jak Jaś i Małgosia, mają happy-end, inne znów, jak andersenowskie Opowiadanie o matce są przeraźliwie smutne. Kluczem do odbioru jest utożsamienie. Stworzenie własnej bajki ze strzępów tego, czego doświadczamy. A we współczesnym świecie, gdzie nie ma miejsca na ład, nie będzie się dało ułożyć tych strzępów w zgrabny patchwork. Efekt będzie wynaturzony.

Nie będę pisać dokładnie, czego można się po "moich wynaturzonych bajkach" spodziewać, ponieważ nie wiem jeszcze tego sama. Mogę zagwarantować jedynie głębokie zaangażowanie w każdy z opisywanych filmów.

Do przeczytania.