poniedziałek, 11 czerwca 2012

Melancholia (Lars von Trier, 2011)



            Melancholia jest najnowszym filmem Larsa von Triera i przewidywać można, że po niej nastąpi film zamykający kolejną trylogię (rozpoczętą Antychrystem), do których reżyser wyraźnie ma słabość (jego pierwszą trylogią było Złote Serce, w skład którego wchodziły filmy Przełamując fale, Idioci oraz Tańcząc w ciemnościach, później stworzył tzw. Trylogię amerykańską: Dogville, Manderlay oraz Washington).
            Produkcję filmu przypisuje się czterem państwom: Danii, Szwecji, Francji oraz Niemcom. Wytwórnią patronującą jest Zentropa Entertainments, natomiast producenci to Meta Louise Foldager oraz Louise Vesth. Swoją premierę w świecie Melancholia miała 18 maja 2011 roku, a polscy widzowie mieli możliwość po raz pierwszy obejrzeć ją w kinach 27 maja 2011 roku.
            Oprócz reżyserii Lars von Trier napisał również scenariusz do swojego najnowszego dramatu. Kreując ten obraz twórca Antychrysta skupił się na kolejnej wariacji na temat reżyserii według zasad Dogmy 95[1]. Ujęcia kręcone „z ręki” nie są bardzo rozedrgane, ale mogą być przeszkodą percepcyjną dla widzów niewprawionych w odbiorze filmów duńskiego reżysera. Nazwisko Larsa von Triera nie pojawia się w napisach końcowych, lecz jest mocno wyeksponowane na początku. Ciekawym zagadnieniem jest muzyka, która nie występuje w filmie w znaczeniu tradycyjnej muzyki filmowej. Reżyser wykorzystuje fragmenty utworu Tristan i Izolda Wagnera. Pojawiają się one głównie w prologu i zakończeniu, ale występują również w chwilach pokazywanego w slow-motion spowolnienia akcji. Autorem zdjęć jest Manuel Alberto Claro, który za swoją pracę został nagrodzony podczas 24 ceremonii wręczenia Europejskich Nagród Filmowych jako najlepszy europejski operator. Autorami scenografii są Jette Lehmann oraz Simone Grau. Montażem zajmowała się Molly Marlene Stensgaard. Autorem efektów specjalnych jest polskie studio Platige Image.
            Odtwórczynie dwóch najważniejszych ról to Charlotte Gainsbourg (Claire) oraz Kirsten Dunst (Justine). W zasadzie w całym filmie nie pojawia się zbyt wiele postaci, toteż obecność na ekranie każdej z nich można uznać za znaczącą. Kiefer Sutherland wcielił się w rolę Johna, męża Claire, rolę matki Claire I Justine odegrała Charlotte Rampling, a ojca John Hurt. Alexander Skarsgård wystąpił jako Michael, mąż Justine, natomiast Stellan Skarsgård wykreował postać Jacka. Ostatnie role to Brady Corbet (Tim) oraz Udo Kier (organizator wesela). Ostatnią dość istotną postacią jest kamerdyner - Jesper Christensen.
            Melancholię dość łatwo potraktować jako kontynuację Antychrysta z co najmniej kilku powodów. Filmy mają podobną (i charakterystyczną dla Triera) konstrukcję: składają się z części – rozdziałów początkowanych kartami tytułowymi. Choć w Antychryście rozdziały to „Ból”, „Smutek”, „Rozpacz” oraz „Troje żebraków”, a w Melancholii są to „Claire” i „Justine” to tak naprawdę i w jednym i w drugim przypadku chodzi o emocje i różne stany psychiczne. O ile Antychryst jest obrazoburczy, bluźnierczy i trudny w odbiorze ze względu na natężenie drastycznych scen, o tyle  Melancholia to film kładący ogromny nacisk na estetykę, zawiera wiele odniesień do sztuki (nawiązania do prerafaelickich obrazów, szczególnie Ofelii w prologu, ale również jest to widoczne w scenie gdy Justine leży naga w świetle księżyca nad brzegiem jeziora – to bardzo charakterystyczna dla tego malarstwa scena). W przeciwieństwie do Antychrysta akcji nie podtrzymują sceny (nazwijmy to w uproszczeniu) sensacyjne – morderstwa, tortury itp. Śmierć, mimo iż obecna, pozostaje na uboczu, jest jedynie zaznaczona, a nie boleśnie i dogłębnie studiowana. Kolejne podobieństwo to obecność bardzo istotnego prologu. W tych dwóch filmach prologi są tak doskonale skonstruowane i wysoce artystyczne, że można się w nich rozsmakowywać: zawierają wprowadzenie do akcji, nagromadzenie ważnych dla filmów symboli i momentów, są nagrane w spowolnieniu, wykorzystują muzykę poważną jako podkład. W Melancholii prolog jest zdecydowanie dłuższy i jeszcze głębiej niż w Antychryście oddaje symbolikę filmu. O ile przy pierwszym kontakcie z tą pozycją filmową może wydawać się przeestetyzowanym zbiorem dowolnych obrazów, które owszem, są piękne, ale niewiele wnoszą do świadomości widza, o tyle przy kolejnych seansach symbolika poszczególnych kadrów rozwija się, rozjaśnia i zyskuje ogromne znaczenie.  W obu filmach najważniejszą rolę odgrywają kobiety: są silniejsze od mężczyzn i mimo swoich słabości stają się paniami sytuacji. Wreszcie oba filmy stanowią studium zaburzonej psychiki, którą bohaterowie starają się bezskutecznie uładzić.
            Melancholię można interpretować na co najmniej kilka sposobów. Po pierwsze, w najbardziej podstawowym odbiorze, jest to opowieść o końcu świata, jego hipotetycznym przebiegu. Wątpię jednak, aby był to sens najważniejszy choćby z tego powodu, że Trier (jako reżyser bijący swego czasu pokłony realizmowi, a wręcz weryzmowi) nie uprawdopodobnił wystarczająco sytuacji zderzenia Ziemi z planetoidą. Fizycznie niemożliwym jest aby zderzenie planet wyglądało tak jak w zakończeniu filmu – niczym zderzenie dwóch samochodów, które aż do momentu zetknięcia się ze sobą są w stanie niezmienionym. Siła grawitacji Melancholii spowodowałaby w rzeczywistości takie zaburzenia w atmosferze, podniesienie się wód, reakcje tektoniczne, że życie na Ziemi zostałoby unicestwione na długo przez bezpośrednim kontaktem ciał niebieskich, a już na pewno zjawiska poprzedzające zderzenie nie ograniczyłyby się do lekkiego rozrzedzenia atmosfery i jednorazowego opadu popiołu. Kolejnym argumentem przemawiającym przeciw traktowaniu Melancholii jako filmu stricte katastroficznego jest poziom jego artyzmu oraz ulokowanie wątku apokaliptycznego wobec wątków pozostałych. W porównaniu do sceny ślubu Justine, jej dochodzenia do siebie w domu siostry, koniec świata staje się wręcz marginalny, a na znaczeniu zyskuje dopiero w końcowej części. Owszem, efekty specjalne najmocniej eksterioryzują się w epilogu, ale Trier nie byłby sobą, gdyby ogołocił je z innych (właściwie z jakichkolwiek) warstw znaczeniowych. Efekty specjalne w jego filmach to coś bardzo świeżego i niedawnego, zatem jeśli reżyser sięgnął po taki środek wyrazu, to musiało to mieć głęboki cel (wszak obchodził się bez „fajerwerków” przez wiele lat i wiele filmów).
            A co jeśli koniec świata to tylko metafora? Czy taka droga interpretacji zdoła się obronić? Owszem, jeśli sytuację świata w apokalipsie odnieść do psychiki głównej bohaterki. Justine nie od razu jest pokazana jako osoba z zaburzoną percepcją rzeczywistości. Kilka pierwszych scen zapowiada nudnawą historię szczęśliwej panny młodej, której niezmącona sielskość życia zostanie zniszczona końcem świata. Nic bardziej mylnego. Mocno psychotyczna osobowość bohaterki doskwiera nie tylko osobom z jej otoczenia, ale też widzom, Justine jest osobą, która potrafi irytować, a jednocześnie wzbudzać fascynację. To dziwna, odsunięta od świata mistyczka, być może przez swój mistyczny dar przytłoczona, być może rekompensująca nim swoje społeczne dysfunkcje. I tu pojawia się pytanie: jaką tak naprawdę Justine ma psychikę? Czy jest osobą złą i przewrotną, a jednocześnie pewną siebie? Na to wskazywałaby cała „intryga” ślubu kończąca się odrzuceniem i zranieniem męża. Popierałaby tę tezę również sytuacja postawienia wszystkiego na jedną kartę w rozmowie z pracodawcą, obelgi rzucane pod jego adresem. Za tym przemawiać będzie także zdrada męża w dniu ślubu oraz poniżenie siostry przerażonej perspektywą rychłego zakończenia życia. W tych wszystkich sytuacjach Justine wydaje się być bardzo cyniczna, nielicząca się z uczuciami nikogo wokół. W opozycji do tego wizerunku staje jej ogromna delikatność, częsty płacz, stany niemal katatoniczne, uniemożliwiające funkcjonowanie. Justine jest dzieckiem we mgle, bez równowagi, bez poczucia przynależności i bezpieczeństwa. Kilkakrotnie powtarza, że świat jest zły, a ona nie będzie za nim tęsknić. W takim znaczeniu koniec świata jest intymną autodestrukcją, wątkiem suicydalnym, metaforą w pełni świadomego wyboru rozwiązania ostatecznego. Za taką tezą stoi ilość scen i kadrów w filmie poświęconych Justine, wspomniane „ruchome obrazy” z bohaterką pokazywaną na różne sposoby w sukni ślubnej, jej nagość i spojenie z naturą w scenie nad brzegiem jeziora[2]. Film tak mocno traktuje o jej wnętrzu, że być może postawa Justine (oraz Triera jako reżysera, twórcy jej postaci) stoi na granicy solipsyzmu, kiedy to nic prócz niej samej się nie liczy, zniszczenie siebie jest zniszczeniem świata. Wtedy jednak we własnych odczuciach musiałaby być zła (gdyż świat jest zły, a świat należy do niej). Justine jednak do końca zła nie jest, mocno utożsamia się ze swoim siostrzeńcem, pomaga mu przetrwać trudne chwile. Film sugeruje, że już na długo przed rozpoczęciem ukazanych wątków Justine była ukochaną ciocią chłopca, postacią dla niego ważną. W ostatnich chwilach wczuwa się w wyobraźnię dziecka, buduje magiczną grotę i do ostatniego momentu wywołuje w chłopcu poczucie, że mogą wyjść cało z tej tragedii. O ile z emocjami „zepsutych” dorosłych nie liczy się zupełnie, o tyle z uczuciami niewinnego dziecka liczy się i uważa aby ich nie zranić.
            Kolejnym interpretacyjnym kontekstem jest opozycja katastrofy globalnej do jednostkowej. Film stanowi w pewnym sensie odpowiedź na pytanie: czy katastrofa globalna jest w ogóle możliwa? – i jest to odpowiedź przecząca. Melancholia pokazuje, że każda wielka katastrofa jest sumą jeszcze większych tragedii osobistych, że masowa śmierć nie jest statystyką. Postawę Justine wobec katastrofy omówiłam w większości już wcześniej: jest to pogodzenie, akceptacja, utożsamienie apokalipsy ze zmianą stanu rzeczy na lepsze. Claire jest  zupełnym przeciwieństwem swojej siostry i reprezentuje zdrowy racjonalizm. Jest szczęśliwa, zatem perspektywa utraty tego szczęścia przygnębia ją i przeraża. Jej racjonalizm zatraca się w chwilach bezpośrednio poprzedzających katastrofę. Dochodzi do symbolicznego, nieistniejącego „dziewiętnastego dołka”. Miejsca, które nie ma prawa istnieć. Próbuje  uciec przed końcem świata na wieś, świadoma i jednocześnie nieświadoma absurdu swoich poczynań. Jej panika paradoksalnie jest uosobieniem normalności przeciwstawionej niestabilnej (choć czy rzeczywiście?) Justine.  Kolejną postacią, która na swój sposób przeżywa koniec świata (i jest to zupełnie inne przeżycie niż w przypadku sióstr) jest mąż Claire reprezentujący postawę scjentyczną. Jego postawa jako jedyna zupełnie się nie sprawdza, kiedy chwieje się jego wiara w astronomiczne prognozy i wyliczenia, chwieje się cała jego osobowość, co prowadzi go do zguby (i moim zdaniem jest to sytuacja o wiele bardziej beznadziejna niż sytuacja sióstr, które dotrwały do końca, gdyż utrata wiary w naukę przerodziła się w niewiarę totalną, a zatem całkowite zagubienie sensu istnienia). W takim kontekście odczytać można kolejną analogię do Antychrysta: mężczyzna jest słaby, słabszy od kobiet. Liczy na siłę swojego racjonalizmu i zostaje zmiażdżony siłą instynktu.
            Kolejną propozycją interpretacyjną jest studium depresji na przykładzie Justine. Przeplatają się w jej osobie momenty euforii i przygnębienia, złości i czułości, aktywności i pasywności. Justine jest naczyniem pełnym stale wrzących przeciwieństw, które bez żadnego uporządkowania wydobywają się na wierzch i kipią z niej. Jej prawdziwa osobowość rzadko dochodzi do głosu i właściwie trudno rozstrzygać jaka w ogóle ona jest (a może elementem prawdziwej tożsamości, wrośniętym w tę postać całkowicie, jest właśnie jej psychiczna dysfunkcja). Od lekkich zaburzeń w czasie ślubu, nieznacznej huśtawki nastroju, film prowadzi widza do ostatecznej zagłady – być może właśnie psychiki bohaterki, nie całego świata. Znamienne byłoby tutaj uchwycenie Melancholii jako niebieskiej planety (w języku angielskim słowo blue oznacza zarówno niebieski, jak smutny, przygnębiony). Wraz z jej zbliżaniem cała ziemia jest pokazana jako skąpana w niebieskim świetle, a w scenie finalnej błękit jest wszechogarniający. To wszystko sprawia wrażenie zimna i nieprzyjazności świata. Tutaj ważna jest praca kamery obrazująca stany psychiczne: im bardziej rozchwiany bohater tym bardziej rozchwiany obiektyw.
            Na osobne wypunktowanie zasługują wszelkie symbole pojawiające się w filmie twórcy Dogville. Nie będę usiłowała wyciągnąć z nich wszystkiego, gdyż byłoby to zadanie z góry skazane na niepowodzenie, przytoczę jednak najbardziej podstawowe interpretacje tych, które udało mi się wychwycić w introdukcji.
Gołębie spadające z nieba za głową Justine: utrata spokoju sumienia.
Zegar słoneczny: nieuchronność upływu czasu zmierzającego do ostateczności i wieczności.
Obraz pokrywający się popiołem: symbol destrukcji, zniszczenia, skażenia (czarny popiół na białym śniegu).
Claire zapadająca się w podłoże przy dziewiętnastym dołku: przekroczenie własnego racjonalizmu i zatracenie się w nowym sposobie postrzegania świata.
Upadający koń: bezbronność wobec sił natury, symbol śmierci.
Trzy postacie z przypisanymi trzema ciałami niebieskimi: Justine i jej Melancholia – depresja, Claire i księżyc – uwielbienie dla normalności, chłopiec, nad głową którego jest słońce – wola życia, niewinność, jasność.
Wyładowania elektryczne płynące z palców Justine: bohaterka jest medium między materializmem a duchowością.
Justine w sukni ślubnej uwikłana w zarośla: symbol postępowania wbrew sobie, uwikłania w życie.
Krzew gorejący za oknem salonu Justine: symbol biblijny, ukazuje bohaterkę jako proroka, przypisuje jej wiedzę niedostępną innym, kontakt ze światem nadprzyrodzonym.
Justine jako Ofelia: symbol śmierci, utraty zmysłów.
Zaspokojenie potrzeby fizjologicznej na dworze w trakcie wesela: ucieczka przed konwenansami, potrzeba bycia sobą bez zachowywania pozorów.
            Melancholia nie jest na pierwszy rzut oka filmem skomplikowanym, dla widza, który nie będzie usiłował dostrzec innych warstw przekazu tego filmu może wydać się wręcz nudna. O jej prawdziwej wartości decyduje jednak mnogość możliwych ścieżek interpretacyjnych, które nie wykluczają się wcale, a wręcz doskonale się dopełniają.






[1] Dogma 95 – grupa artystyczna założona przez kilku duńskich reżyserów zakładająca całkowite oddanie realizmu w filmie. W skrócie zasady Dogmy 95 zakładały rezygnację ze scenografii i rekwizytów, rezygnację z muzyki filmowej jako takiej (dopuszcza się ją gdy występuje naturalnie w scenie i jest słyszalna przez bohaterów), rezygnacja ze statywów, rezygnacja z filmowania w skali odcieni szarości oraz przy sztucznie rozstawionym oświetleniu, zakaz stosowania modyfikacji optycznych, rezygnacja z włączania do akcji momentów napięcia (np. pościgi, morderstwa), osadzenie we współczesnych realiach, zakładanie z góry wysokiej wartości artystycznej filmu, umieszczenie filmu na taśmie 35 mm, w formacie 4:3, brak nazwiska reżysera w napisach końcowych.
[2] Tu kolejny raz pojawia się analogia do Antychrysta. Ważny staje się wątek natury panującej nad światem, z którą pogodzenie przynosi szczęście i równowagę.

czwartek, 29 marca 2012

Breakfast On Pluto (Neil Jordan, 2005)




Czuję, że to będzie jasna perełka wśród opisywanych przeze mnie ponurych obrazów.

Kino często raczy nas smutnymi, mrocznymi opowieściami o osobach o orientacji seksualnej innej niż ta tradycyjna - wystarczy wspomnieć o "Tajemnicy Brokeback Mountain" czy wielu filmach Almodovara, żeby zauważyć, że obecny trend ukazywania homoseksualistów to albo konwencja bardzo dramatyczna, albo stricte komediowa.

Na takim tle "Śniadanie na Plutonie" błyszczy jak gwiazdeczka. Otóż tak - nie gwiazda i nie gwiazdka - po prostu gwiazdeczka, śliczna, słodka, łatwa w odbiorze i przekazująca wiele ciepła.

Pokrótce fabuła (inaczej przedstawić się jej nie da, gdyż zajęłaby pół bloga, naprawdę porządnie się rozwija i ma wiele nieoczekiwanych zwrotów akcji): młody chłopak (ale czyżby?) wychowuje się u przybranej rodziny w domu księdza. Sam jest świetnie nastawiony do społeczeństwa, które jednak ma duży problem z jego akceptacją. Patrick "Kicia" Braden (tak ów chłopak nazywa się i mianuje) postanawia zmienić swoje życie i wyrusza w wielką podróż, której celem ma być znalezienie matki.

I teraz pytam - jakim odważnym trzeba być reżyserem, żeby a) złamać tabu homoseksualizmu ukazywanego pozytywnie, b) złamać tabu transwestytyzmu prezentowanego w dobrym świetle. Jordan poradził sobie z tym wspaniale. W jego umyśle zrodziła się postać, która przy odrobinie szczęścia mogła naprawdę uwodzić.

No i udało się - obsadzony w roli "Kici" Cillian Murphy kreuje dziecięco nieskażonego złem tego świata, ufnego, naiwnego, ale jakże uroczego bohatera. Niestety nie było mi dane oglądać innych filmów z tym aktorem, ale tutaj wydaje się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu - wszystko zdaje egzamin: od tonu jego głosu po delikatną i bardzo kobiecą urodę. Myślę, że nawet uprzedzeni byliby w stanie zapomnieć się patrząc na niego i niejednokrotnie uśmiechnąć.

Reżyser prowadzi nas przez kolejne (liczne) epizody - jedne smutne, inne rozbrajające, natomiast w towarzystwie Paddy'ego nigdy nie smucimy się dłużej niż chwilkę - jest to wszak postać doskonale radząca sobie ze światem przez dystans i dowcip. Pod koniec filmu bohater staje przed nami z ogromnym bagażem bolesnych doświadczeń, ale naprawdę niewiele pada z jego ust słów skargi i żalu.

To przepiękny kontrast - wierzcie mi lub nie, zgadzajcie się ze mną lub dyskutujcie - Paddy naiwniak, ofiara osób chcących go wykorzystać, ktoś kto jakby nie rozumiał świata, w którym żyje, ktoś, w kogo głowie nie mieści się, że można być złym do szpiku kości i traktujący wszystkich z zaufaniem niemal bezgranicznym, a z drugiej strony osoba, która właśnie dzięki tej naiwności i łatwowierności zjednuje sobie wszystkich i radzi sobie niż niejeden wyrachowany typ. Zadziwia mnie jak złożona jest to postać.

Podsumowując - film jest doskonałym lekarstwem na chandry związane z poczuciem inności i odrzucenia, bo pokazuje, że jeśli się jest dobrym człowiekiem, to nawet jeżeli nie jest się szablonową postacią i w wielu osobach można wzbudzać niechęć z powodu swojej tożsamości, to nie należy sie jej absolutnie zrzekać, bo tylko będąc w pełni sobą stajemy się silni.




piątek, 13 stycznia 2012

Genesis (Nacho Cerda, 1998)

Mit opowiedziany bez słów
 

Zastanawiałam się, z której strony ugryźć tę recenzję. Film według mnie ma przynajmniej trzy konteksty, w których można go oglądać i nie jestem w stanie opowiedzieć się za żadnym jako nadrzędnym.

Garść suchych informacji: został nakręcony w 1998 roku, jest niemy. Ale nie w sensie wkładania między kadry plansz, jak to było w Le Necrophile. On się po prostu potrafi obyć bez słów. Jest łatwo dostępny na Youtube i krótki - trwa tylko pół godziny.

Fabuła jest dość luźnym, ale wyraźnym, przekształceniem mitu o Pigmalionie i Galatei. Główny bohater, rzeźbiarz, cierpi po stracie ukochanej żony. Żeby znaleźć jakiekolwiek ukojenie zaczyna rzeźbić jej posąg naturalnej wielkości. Im bardziej ludzka staje się bryła, tym większej degradacji ulega rzeźbiarz - kiedy jest bliski ukończenia pracy zauważa, że na podobiznie jego żony pojawiają się pęknięcia, sączy się z nich krew. On sam zaczyna mieć kłopoty z oddychaniem, chodzeniem, wykrztusza szary pył.

Dlaczego można przypuszczać, że rzeźbiarz czuję się Pigmalionem? Zamierza stworzyć przedmiot i zamierza ten przedmiot kochać. Z czasem staję się przerażony zbliżającą się własną śmiercią, nie rozumie swojego stanu i buntuje się przeciw niemu. Te obrazy są przeraźliwie smutne, nie to jednak jest w filmie najstraszniejsze.

Martwa natura z posągiem

I tu dochodzimy do kolejnej interpretacji. Jest to studium nieuchronnej śmierci, mówi o tym, że nic nie jest w stanie przywrócić osoby, która odeszła. W ostatnich scenach widać, ile buntu jest w oczach Rzeźbiarza. Czy to okrucieństwo, czy łaska, że zamierają one ostatnie i mogą zobaczyć żywą żonę? Moim zdaniem okrucieństwo, gdyż mogą tylko patrzeć jak jedna utrata zmienia się w kolejne. Mąż i żona zamieniają się światami, nie ma dla nich razem miejsca w żadnym z wymiarów istnienia.

Ciągła osobność to trzeci z sensów filmu. Mamy do czynienia z analizą stanu permanentnej samotności, od której nie ma wyzwolenia. Wszystko jest spektaklem jednego aktora nie dążącego wcale do ucieczki od samotności - lepiej mu się cierpi w pojedynkę, nie musi się nikomu tłumaczyć, sam dobiera sobie terapię (nie jest jednak zbyt dobrym psychologiem, bo ta tylko go pogrąża). Może bez wstydu okazywać posągowi czułość (cudowna scena mycia figury), oraz bez skrępowania ulegać kryzysowi, nie kryć się z nim (rozpaczliwa próba samobójstwa). Ile ostatecznie jest w nim przyzwolenia na rozwiązanie sytuacji, ile buntu, ile radości z życia żony, ile cierpienia z ponownej rozłąki - można się tylko domyślać.

Wspaniała muzyka i doskonałe, malarskie kadry to dodatkowe atuty tego filmu. Jeżeli lubicie ambitne kino, nietuzinkowe opowieści i sztukę zmuszającą do refleksji - jest to film dla was.

Kadry





poniedziałek, 19 grudnia 2011

Le Necrophile (Philippe Barassat, 2004)


Spotkaliście się kiedyś z tym, że choćby nie wiem jak się chciało, nie da się napisać pierwszego zdania? Często zastanawiam się, jak długo reżyser myśli nad pierwszym ujęciem, jak je traktuje, uwielbiam filmy, w których występuje intro.

W Nekrofilu zdecydowanie mamy z nim do czynienia, choć nie jest bardzo wyraźne. Trzeba odczekać aż wybrzmi obecny w całym filmie motyw muzyczny i znikną napisy. Teraz jesteśmy wciągnięci do mieszkania tytułowego człowieka (czy to nie zbyt mocne określenie? Widywałam w filmach wielu znacznie bardziej ludzkich nekrofilów).
Wrażenie pierwsze: twarz. Czy dacie wiarę, że aktor wygląda jak wygląda bez niemal grama charakteryzacji? Jego analogia do Maxa Schrecka z Nosferatu jest niemal dręcząca.
Wrażenie drugie: posiłek. Odczłowieczenie jest jednak wyraźne, nadprzyrodzony (choć przyziemny - o ironio) wizerunek głównej postaci będzie zachowany do końca filmu.
Intro zakończone, pierwszy kinowy fetysz spełniony. Moim zdaniem jest dobrane znakomicie, choć trochę przytłoczone samym rozpoczęciem. Ale potencjał się nie zmarnował.

Odnoszę czasami wrażenie, że Nekrofil chciałby być grecką tragedią, mimo, iż nie występuje w nim jedność czasu ani miejsca. Trzecia jedność - akcji - jest realizowana jednak od początku do końca.
Ale to tylko szczegół. Bardziej rzuca się w oczy gra w maskach i na koturnach. Bardzo usilna, desperacka wręcz. Nekrofil (ależ trudno znaleźć dla niego jakiekolwiek synonimy, które nie będą brzmieć pretensjonalnie) w ciągu całego filmu pozwala sobie na dwa grymasy: pierwszy podczas wspólnego posiłku, drugi podczas stosunku. Nekrofil występuje w masce. Dziewczynka również nie rozwija swojej mimiki, jest do bólu słodka i uwodzicielska, ale nie wiadomo którędy owa seksualność się z niej wydobywa, jej nagość jest ciągle infantylna, zachowania również.

Tutaj dochodzimy do mojej głównej myśli - to mała jest główną bohaterką. Nekrofil tylko pozwala jej się uwolnić (a raczej ujawnić), tworzy jej tło, ale daje się kierować. Całuje ją na dobranoc, zabiera na cmentarz, daje się namówic na pedofilny akt z (o zgrozo!) żywą kobietą. Nie ma wątpliwości jak bardzo tytułowa postać tego nie chce, jak ją to obrzydza i hamuje. Ale mała jest bezwzględna i wodzi opiekuna za nos aż do epilogu, w którym wszystko siada i który jest najbardziej idiotyczną sceną w całym obrazie. Na pohybel tym, którzy uważają go za "fajny" i "dowcipny" - jest płaski, kiczowaty i zabija cały nastrój jaki udaje się filmowi zbudować.

A czym film buduje nastrój? Każdym swoim elementem: grą światła, drobnymi smaczkami (vide koturny), irracjonalną, hipnotyzującą akcją, muzyką, która choć nie jest wybitna nieźle go dopełnia. Ale jest coś jeszcze.
Kolor. Monochromatyzm nekrofila i małej przeciw barwności świata na zewnątrz. A widz na przekór zakochuje się właśnie w jednobarwności. We wnętrzach spływających żółcią, ścianach pociągniętych szarzyzną. Barwność staje się trywialna i kiczowata tak bardzo, jak cmentarne kwiaty we włosach dziewczynki. Kiedy się pojawia, tęskni się za powrotem do wnętrza, za zepsuciem i rozkładem, bo to one dają poczucie bezpieczeństwa i odrębności, wyjątkowości.

Film jest świetny, choć nie doskonały. Każdy chętny na seans może znaleźć go na youtube wpisując w wyszukiwarkę oryginalny tytuł (sprawę języka trochę upraszcza dźwiękowa realizacja - film jest niemy, mówi się mało, ja - nie znając francuskiego - radziłam sobie z napisami otwartymi osobno w notatniku, niestety angielskimi, ale dobre i to). Rzadko znajduję tak nieszablonowe i intrygujące obrazy na temat nekrofilii (mojego ulubionego filmowego tematu, ale nie martwcie się, filmów obrazujących ją jest tak niewiele, że nie będą się pojawiać zatrważająco często), które potrafią obyć się bez majtania flakami i kiepskich efektów specjalnych, a nawet pozwalają na utożsamienie, współczucie i sympatię dla dewianta.

SCREENY






Chyba zaczęłam z grubej rury.

Nie chcę pisać wiele...

...ale nie mogę nie napisać niczego.

Są filmy, które śmieszą, ale nie bawią. Są filmy, które smucą, ale nie bolą. Są również takie, które straszą, ale nie wzbudzają lęku. Tych trzech kategorii tutaj nie będzie.

Podobnie jak nie będzie tu wielu innych elementów: szałowych atrakcji, ciekawej szaty graficznej, obiektywizmu i regularności.

Po tych słowach pewnie ciężko będzie zachęcić kogokolwiek, aby tutaj zaglądał. Spytacie w takim razie: po co blog?

Spieszę odpowiedzieć: ano po to, żebym miała wreszcie swoje miejsce w śieci. Marzę nie od dziś o tym, że opowiem komuś o jakimś filmie, on go zachęcony obejrzy i będzie równie urzeczony jak ja.  Dotychczas to marzenie się nie spełniło. Dzięki temu miejscu będę mogła opowiedzieć swoje historie szerszej grupie osób. Jeśli ktokolwiek na tym skorzysta - to świetnie! Jeżeli nie - sama przeczytam swoją recenzję, obejrzę ponownie film i będę zachwycona - moje marzenie się spełni. Czasami trzeba wyjść z siebie.

Dlaczego taki tytuł? Bo każdy film jest baśnią. Czasem prostą jak Czerwony Kapturek, czasami złożoną jak  Królowa Śniegu. Niektóre, zupełnie jak Jaś i Małgosia, mają happy-end, inne znów, jak andersenowskie Opowiadanie o matce są przeraźliwie smutne. Kluczem do odbioru jest utożsamienie. Stworzenie własnej bajki ze strzępów tego, czego doświadczamy. A we współczesnym świecie, gdzie nie ma miejsca na ład, nie będzie się dało ułożyć tych strzępów w zgrabny patchwork. Efekt będzie wynaturzony.

Nie będę pisać dokładnie, czego można się po "moich wynaturzonych bajkach" spodziewać, ponieważ nie wiem jeszcze tego sama. Mogę zagwarantować jedynie głębokie zaangażowanie w każdy z opisywanych filmów.

Do przeczytania.